Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 168.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Orlandini wszakże nie puścił się na pospolitego odartego żebraka, wyciągał rękę i kapelusz jak prawdziwy włoski lazzarone, z pewną godnością i dumą, niekiedy częstując tabaką a zawsze jakim wesołym żarcikiem tych co go częstowali pieniądzmi.
Zasiadał zwykle od strony zamku pod krakowską bramą, latem i zimą, w godzinach zwłaszcza gdy jechali lub wracali z zamku znajomi jego — ale na wygodnem wybitem krześle i poduszkach skórzanych. Ujrzawszy zdala karetę, powstawał bardzo zręcznie na dwóch kulach bez których się podnieść nie mógł, zdejmował trójgraniasty kapelusz ze starej pożółkłej peruki i z uśmiechem dobrej znajomości witał przybywających. Rzadki był dzień żeby jednego lub więcej dukatów nawet nie złapał, król regularnie ile razy jechał do miasta, kazał koniuszemu rzucać pół talarka, ale to było niechybne jak pensja. Inni panowie hojniejsi niekiedy aż do kilku dukatów pod dobry humor i za dobry koncept się posuwali. Oprócz tego, strój Orlandiniego dowodził, że nań spadały resztki z garderoby Jaśnie Wielmożnych; wychodzone ich suknie i kamizole wszystko na nim aż do futerka pokrytego niebieskim suknem, które był darował Brunet kamerdyner królewski, do haftowanej vesty hetmana Branickiego, fraka sutego z guzami stalowemi od kasztelana Łukowskiego, i mankietów zżółkłych wyciągnionych z garderoby marszałka koronnego — pochodziło nie z tandety ale z darów.
I teraz lepiej mu się ze wszech miar działo pod krakowską bramą, niżeli dawniej na handlu; — stary nie żałował sobie, bo miał z czego. Znać też było po twarzy pełnej rumianej, rozweselonej, i po spasłym