Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 169.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

brzuchu, który się ledwie mieścił w trochę przyciasnej kamizelce hetmańskiej, że Orlandini głodem nie marł.
Nie wyglądał on wcale na żebraka, tak dumnie w tej dnia godzinie spoglądał z wysokości swojego krzesełka na pracujący i krzątający się motłoch, nie spodziewając się karety o tej porze, gdyż dla karet inną miał minę.
Właśnie był sobie wystawił krzesło na grubej słomiance, obwinął nogi, i posławszy po zwykłą porcją kawy do blizkiego kafenhauzu, zajadał ją ze świeżą bułeczką. Jadł i popijał tak żarłocznie, chciwie, z takiem zwierzęcem łakomstwem, jak gdyby z wieczora opuścił kolacją, chociaż obiady i wieczerze najregularniej i to w dobrej garkuchni miał zamówione, nie oglądając się na to, choćby go talar i więcej kosztować miały.
Zresztą na inne życia potrzeby nie wiele tracił — stancyjkę miał w tyle kamienicy pod krakowską bramą, mizerną i małą, ale w niej tylko nocował — ubrania nie kupił, bez obówia z łaski podagry się obchodził, nogi mając tylko grubą flanelą poobwiązywane, a jedne trzewiki na cały rok starczyły.
Na widok karety w której postrzegł jenerała, Orlandini schwycił się na kule, stawiając niedopitą kawę na słomiance i z wielką zręcznością, z uprzejmą a wesołą twarzą, przybliżył się do powozu wolno go mijającego.
— Stój — zawołał pan jenerał — wygraliśmy dzisiaj, należy się staremu niedołędze jałmużna. — Jak się masz Orlandini?
— Do nóg upadam pana jenerała — głosem dosyć schrypłym ale intonacją miłą przybrać usiłującym, rzekł