Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.1,2 242.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! — dodała po chwili, śmiejąc się głośno, ale smutnie — chociaż pan jesteś incognito, a ja pieszo, nie może być, żeby kto rannej naszej przechadzki nie dostrzegł.... całe miasto wieczorem będzie panu winszować.
— Chcesz pani bym odszedł? — zapytał żywo podczaszyc.
— Nie, wcale nie, alboż jednym więcej kochankiem zaszkodzić mi co może? codzień mi kogoś dają! śmieję się — a wiedząc że mi nie wierzą, bym została panią siebie przedając skoki swoje, ani myślę o mojej biednej sławie... Chodźmy dalej — dodała — będziesz pan u mnie na śniadaniu.
Niepodobna było odmówić, przeszli tak razem przez najludniejsze ulice, spotykając coraz kogoś ciekawie wychylającego się, by poznać damę z którą szedł podczaszyc. Włoszka śmiała się szczerze.
— Ale panu — spytała go — nic-że to szkodzić nie będzie? nie masz pan tam już kogo, coby się z nim pokłócił za to, że cię widziano ze mną?
— Ja? nikogo! — z westchnieniem odpowiedział Ordyński.
— Widać żeś pan chyba krótko w Warszawie?
— Od kilku miesięcy.
— A! i dotąd niezajęty! — rozśmiała się Włoszka łamiąc ręce — to prawdziwie osobliwszy wypadek. Jakże to być może, chyba pan nigdzie nie bywasz?
Podczaszyc się uśmiechnął.
— Dziwnie się to wydaje?
— Niepojęcie! Wasze panie wielkiego świata tak są łakome na młodych ludzi! Winszuję panu tej spartańskiej cnoty, czy tego szczęścia!