Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 068.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

także; towarzystwo było liczne, umysły rozegrzane winem i rozmową, ale jak skoro pieniądz błysnął na zielonym stole, zaszeleściały czarodziejskie karty, serca uderzyły strachem i nadzieją, zwróciły się wszystkie twarze, upadła ożywiona pogadanka i liczenie przerywane tylko sykaniem lub wyrównywaniem stawek, rozciągnęło swe skrzydła nad niemi.
Rybiński grał z chmurnem czołem i gorączkowym niepokojem. Kilka dni temu przegrał był kilkaset dukatów, a że kieszeń jego nie była zbyt przeciążona, zdziwiono się zobaczywszy że znów ze trzysta przed sobą położył; krótko jednak przed nim poleżały i zwyczajem codziennym poczęły wędrować do banku jedne za drugiemi, tak że w godzinę pozostał bez grosza. Na pięknej jego twarzy namiętność gry wyryła najnieszlachetniejszy wyraz gniewu — cisnął kartami o stół i powstał z krzesła, wołając głośno:
— Prawdziwie u pana podczaszyca tylko podczaszycowi grać można, on jeden wygrywa!!
— Jak to pan rozumie? — podnosząc głowę zbladły ale spokojny, zapytał Ordyński.
— Jak ja to rozumiem to mnie wiedzieć, a pan sobie bierz jak chcesz, to mi wszystko jedno.
W ręku Cerullego karty drżały, Ordyński szepnął słowo jenerałowi i grał dalej, ale konwulsywnie drżący. Rybiński powoli odszedł od stołu zgrzytając zębami.
Baucher wziął go do okna.
— Starościcu kochany — rzekł — przykrą mam misją, ale cóżeś powiedział, to obelga!
— Tergo nie odwołuję!
— A zatem pojedziesz z nami do Jeziernej, dasz nam satysfakcją.