Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 075.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem o tem!
— Głupi człowiek!
— Być może, ale strzelać się z nim muszę.
— Ale ba. Rybiński — wykrztusił wypiwszy wino Baucher — Rybiński bo nie chce się bić.
— A toż znowu co? — krzyknął Ordyński — chce żebym go zbeszcześcił publicznie? Jakąż może mieć racją? Wczoraj sam prawie mnie wyzywał.
— Tak, ale tu nastąpić musiały jakieś podłe rady i ukartowano inaczej.
— Co mogli ułożyć? wrąc i tupiąc nogami jak dziecko, zapytał podczaszyc.
— To głupiec sam nie wie co gada!
— Ale cóż mówi na miłość Boga, co mówi? nie drażnij mnie, oszaleję.
— Co? chcesz wiedzieć co? — przerwał Baucher, porywając się z kanapy cały zburzony, bo czuł że mu te sceny żółć poruszą i zrobią chorobę, która zwykła się była kończyć czasem żółtaczką — co? ot co plecie, truteń — że ponieważ — ale mów bo Parnawski!
— Albo to pan jenerał gęby nie ma! — zuchwale odparł kapitan.
Podczaszyc stał blady jak ściana, niemy, a myśl jego trafiać już musiała na obelgę, którą miał odebrać.
— Mówi Rybiński — wykrztusił Baucher — nie będę się z nim bił, bo kto szulerów w domu trzyma i gra z nimi na współkę ściągając do siebie na karty, ten z uczciwym człowiekiem mierzyć się nie wart. — Wypowiedziawszy wreszcie te ciężkie słowa, jenerał padł wysilony na krzesło.
Ordyński czerwieniał, bladł, zmieniła mu się twarz kilka razy, zdawało się że zemdleje i padnie, słowa za-