Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 082.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

twarzą odpowiedziano mu...... nie przyjmują! Wściekły zawrócił do siebie.
Mrok szary poczynał zalegać ulice, a chmura nad miastem zwieszona, milcząca, jasnemi błyski wiosennej burzy rozświecała niekiedy fantastycznie ulice, na których przechodzący i przejeżdżający migali jak cienie.
Nagle zatrzymała się kareta i twarz djabelska Fotofera ukazała się w jej oknie. Podczaszyc schwycił się i machinalnie porwał za pistolet, djabeł się rozśmiał tylko.
— Tobiem winien — zakrzyknął Ordyński z pasją — całe moje nieszczęście... tyś jego sprawcą...
— Ja? ja? co? — spytał obojętnie cavaliere.
— Tyś do mnie sprowadził tego psa Cerulli, za którego pokutuję.
— Cerulli to mój kompatrjota — no? — i cóż?
— Nic nie wiesz?
— Ja zawsze wiem wszystko.
— To oszust!
— Nie, podczaszycu, zacny człowiek!
— Po cóż uciekł?
— Uciekł? on? wysłany został w ważnej, bardzo ważnej sprawie lóż Melchizedecha...
— Zgubił mnie!
— Jakto zgubił? — spytał szatańsko się śmiejąc Fotofero — samiście dobrowolnie głowę stracili...
— A mógłżem nie stracić jej? ty wiesz wszystko... drzwi mi dziś zamykają, każdy odwraca się odemnie.
Błyskawica oświeciła w tej chwili twarz cavaliera zimną i przęjętą nielitościwem szyderstwem.
— To naprzód źle — rzekł chłodno — że nie masz