Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 093.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

z daleka spoglądać na przyjaciela młodości.
Wszystkie jednak marzenia Anny rozbiły się o mnóstwo trudności, których się zrazu ani domyślała. Przekonała się, że po Warszawie z ładną twarzyczką samej jednej chodzić nie można, że do podczaszyca przystęp niepodobny, że go nawet zobaczyć trudno, bo przez ulicę przelatuje karetą, a w kościele nie bywa. Zbierała więc tylko wiadomości o nim przez stryja i ojca, a w kilka dni po przyjeździe posłała starego ażeby mu się zdnajmił z przybyciem, nic o niej jednak nie wspominając. Sieniński przebrawszy się w wielkanocny kontusz, poszedł do swego panicza z rana; długo musiał czekać nim wstał, napokutował się w antykamerze, i ledwie o dziesiątej puszczony został wraz z czekoladą. Podczaszyc żywo się do niego zerwał, bo mu przypomniał Głuszę, a może — może Anusię.
— Jak się masz stary? krzyknął — co ty tu robisz?
— A cóż JW. panie, znalazło się brata który ma possesyjkę przy Bednarskiej ulicy, to się do niego ściągnęło — bo w Głuszy po odjeździe państwa bardzo pusto.
— A córka?
— Córka? — przełknął stary nie chcąc kłamać i nie mogąc powiedzieć prawdy — zdrowa JW. panie, zdrowa... bardzo dziękuję.
Spojrzał mu w oczy Ordyński i nie śmiał pytać więcej.
— Cóż tu myślisz robić?
— A co? popatrzeć jeszcze na świat Boży póki oczy we łbie — pomodlić się, zresztą odpoczywać.
— Przychodź-że do mnie często mój Sieniński, przykażę żeby cię w każdej godzinie puszczano.