Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 124.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się nawet co się pokazało, oto, że pozornie cię na sznureczku trzyma, aby tem pokryć ściślejsze stosunki z Rybińskim; od czasu jakeś go postrzelił, zachorowała, w rozpaczy, ręce łamie, zachodzi się, płacze. Mąż nie wie o co idzie, złożyli to na spazmy, siedzi przy niej, wzdycha, a łzy mu grochem płyną, trzech doktorów nieodstępnie.
— To być nie może!
— Ale tak jest, darmoby nie wierzyć.
— Wojewodzina! ona nim gardziła, ona się śmiała ze mną z jego głupstwa!
— Głupi być mógł, ale to inny interes! przystojny chłopiec! Tak jest! podczaszycu — tak jest!
— A inne panie nasze?
— Teraz kto żyw za Rybińskim bo ranny.
Podczaszyc z gniewem zaciął usta.
— Nikt nawet nie spytał o mnie?
— Jedna starościna i to po cichu — ale tej teraz nowy amant pilnuje djabelnie, a o Frascatelli wiesz przecie?
— Chora?
— Umarła dzisiaj — rzekł Baucher spokojnie — i lepiej zrobiła — dobre to było stworzenie, ale nie na swojem miejscu, jej trzeba było pójść do klasztoru, nie do teatru.
— Biedne dziecko — odezwał się podczaszyc ze smutnem uczuciem — zapewne lepiej że skończyła życie, które dla niej było nieznośną męczarnią.
— A zatem — począł gość któremu już pilno się było wymknąć, chwytając za kapelusz — a zatem potrzeba cię pożegnać podczaszycu; siedź cicho, nigdzie