Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 147.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— W łazienkach nie bywa — szepnął ktoś z cicha po za nim — to pewna.
— Chyba w oknie dworku, bo nigdzie nie pokazuje się i nie wychodzi... dziecię to jeszcze, ledwie może szesnastoletnie.
— Ba! w to graj! — cmoknął kasztelan ręce zatarłszy — a do tego nie Warszawianka. Jakże się to dzieje, że jej dotąd nie wyszpiegowano i nie zbałamucono.
— Ale bo to ma być na serjo kochanka podczaszyca i dziewczyna poczciwa!
— Cha! cha! — zaśmiał się stary fundator kąpieli, ruszając ramionami i udając że na dłoni liczy pieniądze — a to od czego?
Podkomorzy brański, który oddawna ziewał, pociągnął za rękaw gospodarza.
— A co grać nie będziemy? spytał.
— Nie chciałbym — rzekł Cerulli wymawiając się.
— No! no! na bok niepotrzebna skromność! Każ podać kart i kości, niech poeci i literaci pod nos sobie kadzą, my czasu nie traćmy! Niech sobie pan Bielawski z Węgierskim jedzą się kiedy chcą od nóg czy głowy poczynając, Ursino niech bajki prawi, a inni choćby i prawdy mówili, nic nam to do gry przeszkadzać nie może.
Prosimy o karty, unanimiter prosimy o karty — podał jenerał i inni za nim.
Gospodarz wahał się jeszcze nieco, ale wreszcie uledz musiał słodkiej przemocy, i kupka złota błysnęła na zielonem suknie. Ci co grać nie mieli ochoty, pili, rozmawiali, porozchodzili się, a że salon taki wygodnem był miejscem do schadzki i rozmowy, korzystając z za-