Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 212.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

go, z której dochodzący go głos płaczliwy do reszty gniew jego rozniecił. Na środku pokoiku, sam na sam z podkomorzym, który stał jak do modlitwy ze złożonemi rękami w pokornej i błagającej postawie, Anna trzęsąca się z gniewu, we łzach, ale z oczyma ognistemi oburzeniem, sparta o stół, wołała.
— Proszę mnie ztąd wypuścić! Co to jest? kto pan jesteś! jak pan śmiesz.
— Jam twój wieczny sługa — mówił podkomorzy.
Na te słowa wpadł jak burza Ordyński z dobytą szpadą i równocześnie krzyknął:
— Kto on jest! nie godzien poczciwego imienia które nosi! szubienicznik i zbójca!
Podkomorzy porwał się na hałas jakby go kto ranił, cofnął, spojrzał, osłupiał z zadziwienia zobaczywszy podczaszyca. Anusia skoczyła ku niemu, rzuciła się i wykrzyknęła:
— A pan Michał, mój zbawca!
I w tej chwili u nóg się jego osunęła zemdlona.
Podkomorzy nie zebrał się jeszcze na żadną odpowiedź, tak go napaść ta zmięszała, gdy Ordyński rzuciwszy nań wzrokiem wściekłym, na ręce chwycił zemdloną i szpadę wziąwszy w zęby, wyszedł nazad przez jadalną do sali. Tu gwar i zamięszanie znalazł wielkie — wszyscy znając już gwałtowność Ordyńskiego, obawiając się krwi przelewu, lecieli rozbrajać. Ordyński na chwilę złożył ciężar swój na kanapie, szpadę wsunął do pochwy, stanął i drżący przerywanym zawołał głosem:
— Mieliście panowie być świadkami jak sobie ten łotr igraszkę chciał zrobić z niewinnej i poczciwej kobiety — zaprawdę piękna zabawka! Biorę was za świad-