Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 267.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Święty mój ojcze — zawołała — czyste mam myśli i zamiary, biorę za świadka tę moję opiekunkę, która mi z nieba powierzyła dziecię swoje — nie chcę mojego szczęścia, chcę zbawienia jego! Niech ja zginę, byleby on ocalał. Kocham go, nie zaprę się tego, ale go odstąpię byleby szczęśliwym był poczciwem szczęściem, błogosławionem przez Boga. Przeżegnaj mnie ojcze i nie lękaj się o mnie.
Wstała tak promienista zapałem, że starzec pokonany w milczeniu, nic już nie rzekłszy odszedł. Znać było jednak, że się nie mało frasował.
W kilka dni potem, Anna za poradą kapucyna, który miał styczność z ludźmi klas różnych, przyjęła do domku swego wdowę, niegdyś majętną, dziś zubożałą, niejaką panią Wąchorskę, która jej nieodstępną odtąd towarzyszką być miała. — Wybór ten był dość szczęśliwy, bo jej wychowanie, charakter i hart z jakim przetrwała doznane nieszczęścia, rękojmię na przyszłość dawały. Mąż jej niegdyś zamożny obywatel z pod Płocka, mając szczególną familijną od dziadów jeszcze żyłkę do procesów, pomimo najusilniejszych perswazyj żony, do ostatniej koszuli się pieniał i umarł zakładając apelacją od jakiegoś dekretu. Skutkiem tej przeszłej w nałóg namiętności do procesów, Wąchorscy stracili co mieli do szeląga, a matka została z dwojgiem dziatek na bruku. Mając dawnych znajomych i stosunki w Warszawie, udała się do stolicy, gdzie jakąś resztką począwszy utrzymywać studentów, z tego się żywiła. Tymczasem własne jej dzieci poumierały, widok cudzych tak boleśnie poczciwe jej serce rozraniał, że musiała swój chleba kawałek na cięższy daleko odmienić. Założyła więc pralnię batystów i koronek, tak naówczas używanych, które