Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 290.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gracze poczęli go naśladować i palić się, ale to była jedna i jedyna dana mu karta. Od pięciuset idąc stopniowo do tysiąca i dalej powiększając za każdą razą stawki, podczaszyc ani się obejrzał jak przeszedł dziesięć tysięcy czerwonych złotych.
— Panie podczaszycu, szepnął cavaliere, zlituj się, bastuj, zrujnujesz się.
— A co komu do tego! odparł Ordyński głosem chrypliwym.
— Grasz pan dalej? zapytał bankier.
— Gram, jeśli mam kredyt.
Cerulli głowę tylko skłonił.
— Pan mi trzymasz?
— Do ostatka, póki zechcesz!
— A więc do ostatka, śmiejąc się głośno i chwytając szklankę pełną, którą duszkiem wypróżnił, zawołał podczaszyc — do ostatka!!
— Trzymasz pan dziesięć tysięcy dukatów?
— Na Boga! c robisz! zakrzyczał jenerał, oszalałeś!
— Oszaleję dopiero gdy przegram — rzekł sucho podczaszyc — no — bankierze!
— Nie trzymaj! zawołali inni, nie trzymaj!
— Słowo się rzekło, szepnął de Cerulli, słowo święte, trzymać muszę.
Podczaszyc wysunął kartę zakrytą, ale na ten raz nie długo się męczył, bo w pierwszym pociągu soniko ubitą została — zbladł, zadrżał, ale zaśmiał się Ordyński.
— Ha! — rzekł, jeszcze raz odrabiam się!
— Pan giniesz!
— Ginę czy nie, oszalałem! mówcie co chcecie a