Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 319.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

często zgadują przyszłość tajemniczym i niepojętym sposobem. Jedni już sprzymierzonych widzieli pod Warszawą, drudzy ich wstrzymywali różnemi środkami, a oczy i nadzieje wszystkich zwracały się na siwą sukmankę, pod którą ostatnie biło serce.
Ordyński stał, słuchał i wzdychał niekiedy, na pytania tylko o wojsku mu zadawane odpowiadając krótkiemi słowy. Na chwilę przed wieczerzą, ks. podkanclerzy zaszedł niby przypadkiem z wodzem naczelnym do drugiego pokoju, i przez minut kilkanaście pozostał z nim na cichej rozmowie. Wyszli oba nie weseli, a tu i do stołu oznajmiono. Usiedli wszyscy do wieczerzy.
N.... miał właśnie dnia tego na palcu etruryjski pierścień, wystawujący na pięknym agat-onyxie rannego żołnierza, spartego na puklerzu. Siedział on przy marszałku Potockim, który ten pierścień spostrzegłszy, prosił żeby mu się dał przypatrzeć i niezmiernie chwalić go począł.
— Weź go marszałku — rzekł N.... z uśmiechem nieznacznym spoglądając na wodza i Zajączka — dla mnie dziś żołnierza, złej to wróżby rzecz, nosić się jej boję...
— Ale mój panie, odpowiedział opierając się trochę marszałek, chyba co w zamian odemnie przyjmniesz, to dar zbyt kosztowny.
— Nic nie chcę, — rzekł brześcianin — tymczasem go zatrzymaj panie marszałku, oddasz mi jak się, da Bóg, zobaczym. Pierścień ten z rannym żołnierzem podawany z rąk do rąk, zakończył niewesołą wieczerzę, a choć wzmianka złowroga była całkiem przypadkową, kilka czoł pochmurniało, N... westchnął.