Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Djabeł t.3,4 331.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

słuszny, by rozkazu wodza nie zdradzić. Teraz dopiero po tylu zmianach, po odrodzeniu do nowego życia, powracał wreszcie marząc, że mu już wolno będzie spocząć i być szczęśliwym. Tysiące myśli i nowych projektów snuły mu się po głowie, ale o Głuszy dumać nawet nie śmiał. Chciał gdzieś z pomocą krewnych kupić maleńką wioseczkę w kątku, w lasach, na ustroniu, by już na Wołyń nie wracać. Z tem jechał do Warszawy z wód, a gdy ujrzał znów siną Wisłę i wieże stolicy i zamczysko już puste, jak gniazdo orle, z którego ostatni wróbel wyleciał, i gród co tyle pożarł jego życia; zamgliły mu się oczy, westchnął dotknięty swojem i innych nieszczęściem. Konie choć biegły żywo, zdawały się nielitościwie wlec po wyciągającej się na przekorę drodze.
Spojrzawszy na most, przypomniał sobie ze łzami uroczystą chwilę, gdy tu szukał śmierci po rozpuście i rozpaczy — nareszcie trąbka rozległa się na Bednarskiej ulicy, a Anna, nie wiem jakiem przeczuciem, wybiegła przed bramę.
Czuła że on jedzie, choć poznać go nie śmiała; skoczył ku niej Ordyński i niemem uściśnieniem ręki powitał, bo przemówić nie mógł. Drżeli oboje patrząc na siebie, szukając na swych twarzach śladów lat co im zbiegły na ciężkiej próbie oczekiwania, tęsknoty i walki. Anna była zawsze tem pięknem dziewczęciem, które podczaszyc w Głuszy pożegnał; ale na tej twarzy troska i niepokój wypiętnowały także swoje przejście, i ona zmężniała niemi, dojrzała, oblekło się łzą wejrzenie, uśmiech był smutniejszy, chmurką nawisło czołe białe. Michał dojrzał, postarzał może, ale odświeżył się bojem,