Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 011.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

płomienie rozdmuchał i na lamenta poszkodowanych, które ucho pańskie nieprzyjemnie drażnić mogły. Znała dobrze króla, który przedewszystkiem potrzebował spokoju i rozrywki, który największemi ofiarami okupić je był gotów, a taki był czuły na wrażenia, a tak nieszczęśliwy, a tak dobry i godzien miłości!
Mówiła to sobie pani Mniszchowa i gniewała się na cały Boży świat, na ludzi, żywioły, przeznaczenie, na niewdzięczność tych, co otaczali najlepszego pana, odbierali odeń dobrodziejstwa, a płacić za nie nie umieli lub nie chcieli.
Pożar można było w pierwszej chwili — tak sądziła marszałkowa koronna — zdusić i zarzucić czapkami, muzyką należało zagłuszyć krzyki żydowstwa, ażeby najjaśniejszych uszu nie doszły; okna trzeba było pozasłaniać, aby w nie łuna nie biła. Tymczasem król widział pożar, i strapił się nim i zgryzł, i wyszedł nań patrzeć, więc się mógł zaziębić, bo powietrze wiosenne było zdradliwe, wilgotne i chłodne.
Ci ludzie! ci ludzie! — mruczała pani Mniszchowa, stojąc w oknie — niewdzięczni! a tak dobrego, tak anielskiego mają pana!
Od dwóch czy trzech dni chmury jakieś przeciągały po pańskiem obliczu. Król ziewał, był roztargniony, nic go nie bawiło, nawet spiew i gra mar-