Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 056.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dywał do rana, a o świcie odjeżdżali. Ciekawi podpatrywali przez okienka i konie w podwórz widywali pouwiązywane i ludzi wąsatych, przy kubkach siedzących z Sydorem.
Na cerkwie, na ubogich, Bondar był aż nadto hojnym; niejednego poratował w nieszczęściu i pieniędzy pożyczył, niejeden też mu potem zawdzięczył tem, że od niego uciekał, krył się i potwarzami obrzucał. Sydor gdy postrzegł za płot uciekającego dłużnika, śmiał się tylko i hukał na postrach, ale się ani mścił ani dokuczał. Harda jakaś mieszkała w nim dusza, a po nim tę dumę i butę i żona wzięła i córka.
Najlepszym dowodem jego dobrego serca był ten chłopak sierotka, którego do chaty przygarnął. Walało się to niebożątko po Kaniowie, bo matka była go odumarła, a ojca nie miał, przynajmniej nie wiedziano o nim za życia biednej kobiety, która z sobą przyniosła w płachcie dziecinę i z nią jak wyrobnica pracowała, aby wyżywić siebie i syna.
Gdy go matka odumarła, chłopak miał lat ze siedm, w domu się to jeszcze na nic przydać nie mogło, chyba gęsi paść. W miasteczku sierotka Maksymek chodził od drzwi do drzwi, a litościwe dusze po kawałku suchego chleba mu wyrzucały. Gdy u której gospodyni zziębłej strawy zostało co w garnku, czasem tę resztkę z łyżką wyniosła dla sieroty.