Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 059.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

coś strasznego a gdy go do gniewu pobudzono, zębami kłapał. Wejrzeniu jego trudno było dotrzymać, piekło jak ogień.
Nie gadał chętnie, słuchał chciwie, tak jak i Sydor. Siły mu zkądś potem przybyło, że strach było spojreć, gdy się do czego wziął. Konia dzikiego, którego Bondar kupił w Bałcie od Tatara, gdy mu się opierał, chwycił za czub nad uszami i na ziemię powalił. Praca mu nic nie kosztowała; zadumany, robił, nie myśląc, a połudenek i spoczynek przypominać mu było potrzeba, i to czasem nie raz. Potem na ziemię padł, nie patrząc gdzie, i spał jak kamień. Zimna nie czuł, gorąco mu nie wadziło. Gdy począł dorastać, dopiero się Sydor przekonał, co to za nieoszacowany skarb ze śmietniska ulicznego zagarnął, sam nie wiedząc, na co to wyrośnie.
On i krywonogi cudów dokazywali. Chłopak już był otargany dobrze i przyswojony dobrze, gdy Natałka na świat przyszła; więc dziecko rosło na oczach jego i na rękach prawie, bo wieczorami wszyscy bawili jedynaczkę i Maksymek też z ochotą wielką. Przyjaźń się zawiązała niemal taka jak z krywonogim, tylko innego rodzaju. Z tym Maksym był jak zawojowanym i oddanym sobie, siadał mu na plecy, szczypał go, dokuczał mu, a krywonogi rad wszystkiemu, śmiał się. Z Natałką obchodził się chłopak jakby z czemś świętem i osobliwem,