Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 063.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zamknąć, choć uciekać.
Bondarowa rękę mu położyła na ramieniu.
— Tsyt, tsyt, stary, nie szalej, niechaj się dziecko zabawi. Mamy na nią oko, kroku od siebie nie puścim, złego jej uczynić nie damy, a drzwi zamykać przed królem nie godzi się.
Pokiwała głową.
Sydor miał brew namarszczoną i lice chmurne, oczy w ziemię wlepił i milczał.
— Są między nimi źli ludzie, ale jest i dobrych wiele, dodała stara.
Sydor się z przyzby zerwał nagle i jakby oburzony pięść ścisnąwszy, krzyknął:
— Ani jednego! ani jednego!
Chwila milczenia była; pies szczeknął, ku Kaniowu zwróciwszy głowę.
— Hody, hody! — po cichu zbliżywszy się doń, poczęła kobieta. Na co tobie stare rany rozkrwawiać.
Stary nie słuchał i mówił jakby sam do siebie:
— Pod ziemię się od nich nie skryć! Uciekłem za kraj, siermięgęm wdział, języka zapomniał, nazwiska zbył, rodziny się zaparł... myślałem, że spokój kupię; po trzydziestu latach mnie znaleźli.
Oczy mu się zaiskrzyły. Stara zdawała się przestraszona, zwłaszcza, że niedaleko chód i jakąś mowę słychać było.
— Sydor, milcz! — zawołała nakazująco — milcz