Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 100.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie nie zobaczysz. Otóż ci powiem, ty... jakiś... żem taki dobry szlachcic jak ty, a może i lepszy.
Pięścią mu pod nosem pogroził i oddalił się spiesznie.
I polszczyzna, i mowa, i buta zdawały się w istocie dowodzić szlachcica, ale strój i postawa chłopowi przystały chyba.
Rzesiński stał długo, nim ochłonął i patrzał za odchodzącym. Sydor się już nań nie obejrzał.
— Cóż to u diaska za tajemnica! — szepnął po cichu. W złą godzinę z domu ruszyłem. Grzybowska mnie żeni dla królewskiej zabawki, chłop mnie popycha i łaje, dowodząc, że szlachcic. Marszałkowa dobrego słowa mi nie dała i ogonem od sukni pożegnała. Było po co jechać do tego Kaniowa, koniska męczyć, kości stare trząść i tyle pieniędzy puścić w drodze!
Dumał tak jeszcze, gdy obok głos posłyszał.
— A co tu szambelanie robisz?
Zląkł się i za czapkę instynktowo pochwycił. Głos był pański. Obejrzał się: przed nim stał starosta Mielnicki, podparty na lasce.
Znał go z Wiszniowca i miał to szczęście, że się z jego wąsów nieustannie Szydłowski naśmiewał. Byli razem u Mniszchów w słotną porę dni kilka i wąsy Rzesińskiego za zabawkę służyły.
— Co asindziej tu robisz? — powtórzył starosta.