Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pełniał, niekiedy przed portretami pięknych, uśmiechniętych pań, które dawno w proch się rozsypały w grobie, marzył o ich życiu.
Nudy były rozgorączkowujące; Plerschowi niekiedy chciało się rzucić wszystko, wyrzec stu dukatów króla i zapłaty pani marszałkowej, a pieszo uchodzić do Warszawy. Na przechadzkach wieczornych spotykał tylko wołyńskich włościan, z którymi rozmowy nie mógł nawet zawiązać, w miasteczku oprócz żydów nie było nikogo do towarzystwa, ksiądz kanonik miał go za farmazona i przestawać z nim nie chciał, słowem, pracą tylko żyć przyszło. Plersch zapamiętale, zajadle, od rana do mroku pracował, aby prędzej się zbyć tego utrapienia, a końca ani było widać.
W zimie dnie krótkie położenie to pogorszyły, w sali od zimna ręce kostniały, nocy były nie do przespania; Plersch wymizerniał, schudł i myślał już że zachoruje, gdy wiosna nadeszła. To go nieco ożywiło, a dnie też dłuższe dozwalały choć nadzieją końca dojrzeć w oddaleniu.
Jednego dnia męczył się właśnie artysta nad jakąś delią, która w oryginale jednym płatem ciemnym wyglądała, a w kopii choć trochę się pofałdować musiała, gdy szybkie kroki na wschodach, a potem w korytarzu słyszeć się dały.
Rzadko bardzo miewał czyje odwiedziny, biedny,