Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 135.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i kapelusz zrzucić, Grzybosia sama wzięła filiżankę na srebrnej tacce i weszła z nią do sypialni.
Marszałkowa już się nieco niecierpliwiła; podniosła była zieloną kotarę kitajkową, osłaniającą łóżko, i piękna jej rączka biała jeszcze na dzwonku spoczywała. Obok niego widać było zgaszoną świecę, otwartą książką i rozpieczętowany liścik. Na dywaniku przed łóżkiem stała para pantofelków, prześliczna.
Na głowie miała marszałkowa ranny czepek, niepomiernych rozmiarów, nieco pomięty, ale cały w szlarkach i koronkach. Z pod niego wysuwały się włosy w nieładzie.
— A, to ty? Jakto, już powróciłaś, Grzybosiu? Już chciałam się gniewać; myślałam, że Rózia...
— Wróciłam przed chwilą i z raportami przychodzę.
— Nim opowiesz — niecierpliwie odezwała się pani marszałkowa — chcę wiedzieć skutek. Da się malować?
— A! — ramionami ruszając i śmiejąc się poczęła Grzybowska — da z sobą zrobić, co tylko zechcę, tak jej i matce król w głowie zajechał. Da się malować, byle to nie grzech był.
I stara panna za głowę się pochwyciła.
Pani marszałkowej jedna jakaś dziwna myśl przyszła do głowy, bardzo naturalna pod owe czasy.