Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 177.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, później, bardzo dziękuję! — mruknął szambelan, a Grzybosia się śmiała.



Zmierzchać zaczynało, gdy Plersch, który prędzej wybrać się niepostrzeżonym nie mógł na chutor, wyszedł ze dworku Zamysłowskich i po pod płotami, małemi drożynami, okrążając ulice i drogi, począł się na przedmieście przekradać. Bardzo szczęśliwie dlań, dnia tego więcej niż kiedykolwiek życie się całe skupiło około dworu N. Pana. Wszyscy musieli być na usługi, a wielu z dobrej woli składało hołdy księciu Tauryki, którego pan hetman bodaj na przyszłego kandydata do korony kierował. Mógł więc Plersch niepostrzeżony, nie spotkawszy nikogo, oprócz jednego parobka, który z pola przewrócony pług wlokąc z sobą, powracał, dostać się aż do Sydorowej chaty.
Nie był jednak pewnym, czy nie zabłądził z nieśmiałością wszedł na podwórko. Stało ono puste, drzwi chaty byty otwarte. Z dala cicha piosenka odzywała się okienkiem odsuniętem; głębiej w obejściu nowi parobkowie, których najmitka przyprowadziła, szepcząc rozpatrywali się po stajniach i chlewach.
Plersch po głosie poznał, albo się raczej domyślał Natałki. Stał trochę, aby się tą piosnką rzewną, w której brzmiała ukraińska nuta, nasycić. I na