Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 204.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Kozak długo stał, patrząc, oczom nie mogąc uwierzyć. Za nim w pewnem oddaleniu widać było Maksyma i Krywonogę. Za pasem stary miał nahajkę, którą nic nie mówiąc, wydobył i z nią w ręku wpadł na biesiadników.
W mgnieniu oka zerwało się to z ławy od stołu, najmitka wbiegła do alkierza, krzycząc i drzwi zatrzaskując za sobą, parobcy padli na kolana. Posypały się razy obfite po plecach. Sydor krzyczał — won, pohane syny! — i wszystkich wypędził z chaty.
Dopiero mu nahajka z rąk wypadła i na ławę siadł szlochając, a zasłaniając sobie oczy.
Maksym i Krywonogi u drzwi stali.
Zaczęto wołać na najmitkę, która ze strachu przez okno od alkierza usiłowała się na wolność wydobyć, ale ciasny otwór nawet głowy nie przepuścił. Dopiero gdy jej Sydor poprzysiągł, że bić nie będzie, odryglowała drzwi i klęcząc, ze złożonemi rękami, rozpłakana, o przebaczenie prosić zaczęła.
Nie było na niej w istocie większej winy, nad jajecznicę ze słoniną. Sydor znęcać się nad nią nie myślał.
Zaczęli rozpytywać o wszystko, dokąd i jak Sydorowa córkę uwiozła. Nie umiała odpowiedzieć inaczej. tylko, że do Poczajowa pojechały.
— Nieprawda! — wybuchnął Maksym — jam chutoru dzień i noc nie spuścił z oka. Chodziły baby,