Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król i Bondarywna 262.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Natałka siadła bliziuchno, wzięła rękę białą i pocałowała ją w milczeniu. Król, który już miał usta otworzyć, zatrzymał się, na czoło wystąpił smutek. Zdało się, jakby już nie wiedział, co mówić, od czego począć.
Natałka oczyma go badała, choć udawała wesołą; po szybkiem podnoszeniu się piersi, oddechu żywym, błysku oczów, widać było niepokój, który nią miotał.
— Radbym — odezwał się król po cichu, spuszczając oczy — aby i my się nigdy nie rozstawali. Tak — dodał — na to pracują; trzeba koniecznie stosunki nasze urządzić inaczej. Te kryjome odwiedziny chwilowe, na które król po złodziejsku skradać się musi, ani królowi, ani waćpannie nie przystały. Dzięki Bogu, udało się pewną w świecie wyrobić dla niej pozycyę. Kasztelan jest dobry człowiek i dający się powodować. Należy koniecznie ten parawanik postawić na widoku. Rozumiesz mię?
Natałki twarz mieniła się i bladła powoli, zaczęła drżeć; puściła rękę królewską i odsunęła się nieco.
— Tak jest, rozumiem, N. Panie — rzekła nagle chłodniejąc — zbliża się koniec przewidziany; przyszło znudzenie; to, co było szczęściem, stało się ciężarem. O, ja to doskonale rozumiem! Prawda, długom tego nie chciała rozumieć, długom tego przy-