Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 019.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   15   —

biesiadników, których od niego tylko komnata Henrykową zwana, dzieliła. Mógł tu nawet rozpoznać rozmawiających po mowie, i byłby może ku nim pospieszył, ale go jakieś znużenie ducha do krzesła przykutym trzymało.
I siedział tak dosyć długo zapatrzywszy się ku niebu zachodniemu, bardzo smętny, sam może smutku tego nie znając przyczyny. Przychodzi on tak często do serca ludzi właśnie, gdy ich otacza wesele i pogoda, niosąc przeczucie ich niestałości, znikomości przestrogę.
W tém coś około okna, przez które tylko wieczornemi loty przemykały jaskółki, przesunęło się jak cień, książe powstał żywo i wyjrzał.
Podwórzem pod murem samym przesuwała się zwolna stara baba płachtą otulona w podartych na nogach chodakach, o kiju, z garnuszkiem u pasa, z sakwą na plecach. Szła i zdawała się upatrywać czegoś. Z pod zawieszonéj nad czołem chusty, widać było twarz bladą, zmarszczkami okrytą, w któréj czarne, niespokojne, małe oczka biegały.
Ujrzawszy księcia w oknie, baba obejrzała się do koła, podniosła rękę do góry, dała mu znak jakiś, ukazując na lasy i żywo pod mur się przysunęła szepcząc coś niedosłyszanego. W części téj podwórza nie było nikogo; książe sięgnął do kalety i garść pieniążków jéj wyrzucił.
Słów jéj książe niedosłyszał pewnie, ale się