ino nie widać jak nadciągnie burza. Ja ją już czuję, chodźmy do pasieki, siądziemy pod lipą.
Książe wstał i jak dwaj dobrzy towarzysze, bo Jagna męzkiego nie zarzucała stroju, wziąwszy się pod ręce, przeszli dziedziniec ku blizkiéj pasiece. Mały płot dzielił ją od niego.
W głębi widać było ule, z przodu stało kilka lip starych, którym się właśnie na wczesny kwiat zbierało. Trawa pod niemi była zielona i miękka.[1] świeża jak kobierzec tylko co utkany.
Siedli pod pniem oboje. Tu nikogo nie było, cisza błoga, szelest drzew które czasem jakby drżenie jakieś poruszało i usypiało znowu. W dali świergotały ptaszęta, brzęczały pszczoły.
— Coś mi gość przybył z chmurą na czole — zawołała Jagna — a to, do Gaju niegodzi się z miasta przynosić troski. Co Wam?
— Nic mi — burzę tylko czuję i ciężko na piersiach a głowie — rzekł Kaźmierz uśmiechając się.
— Jabym burzy rada była — mówiła Jagna — potém się lżéj oddycha. Niedługo czekać a zaszumi i zahuczy!
Książe westchnął i dłonią potarł czoło.
— Tak, — ciągnęła daléj Jagna — musi burza przyjść i przejść, aby nam potém dobre zaświeciło słońce[2] — Moje słonko — to wy!
Uśmiechnął się.