Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 184.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   180   —

— Jak Bóg na niebie — odparł Stach — tyś chyba bezmózgi, jabym przecie sam za niego życie dał, czyżbym miał zdradę w sercu?
Drab głowę skrobał.
— Mnie — odezwał się cicho — mnie po psy i ludzi posłano do Sandomirza.
— Właśnie czas o łowach myśleć, gdy w lasach największe niebezpieczeństwo. A toż go razem z Wichfriedem pochwycą!
Smok nagle jakby go rzuciło, na konia skoczył, obejrzał się po gromadzie zbrojnéj i licznéj, policzył ich oczyma, przeżegnał się i milcząc konia nazad zawrócił.
— Za mną — rzekł krótko — poprowadzę!
Nie spuszczając go z oka, Stach natychmiast dał znak swoim, którzy pośpiesznie na konie siedli i jechali za przewodnikiem.
Smok po swojemu z sumieniem wszedł w porozumienie, nie chciał powiedzieć gdzie pan był, bo mu to zakazano, ale groźbami przestraszony o los jego — prowadził. A że mu pilno było zbyć się téj męki, wiódł po swojemu, bez dróg, przez gąszcze, moczary, wzgórza, nie pytając jak tam sobie drudzy radę dadzą.
Czasami odwracał się ku Stachowi, który go już badać nie próbował i nieznużony ciągnął daléj. Rycerstwo jadące za nim musiało się doń stosować z krótkiemi popasami i małym spoczynkiem.