Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 212.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   208   —

Mieszek ze wzgardą z góry popatrzał na niego.
Kaźmierz stał z oczyma spuszczonemi, jakby się za kłamstwo towarzysza swego wstydał — ale nie mówił nic. Wichfried nalegał.
— Jakeśmy się zjechali znienacka, tak by się i rozstać najlepiéj — mówił Niemiec śmieléj — świadków nie trzeba, aby paplaniny nie było.
— A ty! ty mnie chcesz uczyć co ja mam czynić! — gniewnie krzyknął Mieszek.
— Miłościwy panie, — odparł Wichfried, chwytając za trąbkę swoją — jeżeli powołacie swoich, ja moich Krakowian téż muszę. Ludzie są zburzeni i warchoły!
— Krakowianie? wasi? ci wszyscy moi są! — zawołał Mieszek.
— Mamy ich trochę, w gościnie — żywo odparł Wichfried, niedając się odezwać Kaźmierzowi, który zdawał się chcieć wmięszać do rozmowy.
Książę Stary z Niemcem spojrzeli sobie w oczy. Wichfried był zuchwały, książę zawahał się, trąbka mu wypadła z ręki — odwrócił się tyłem do niego, nie odpowiadając.
— Rozstajemy się więc — zawołał do brata — jakeśmy się zeszli, nie sprawiwszy nic?
— Owszem, — rzekł Kaźmierz — bo spodziewam się iż moim zapewnieniom uwierzysz, iż nie