Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 214.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   210   —

Kaźmierz nie zważając na groźby ścisnął go za kolano, Mieszek wejrzeniem ostrem i przenikającém zmierzył go i w las popędził. O kilka kroków zaledwie oddaliwszy się, chwycił trąbkę i począł w nią dąć tak gwałtownie, że Wichfried uląkł się.
— Na Boga! — zawołał — na koń! napowrót w lasy! a nie tośmy zgubieni. Z oczów Mieszka widzę, że na was rad rękę położyć — jeżeli ludzie nadbiegną pochwycą nas!
Kaźmierz okazał więcéj odwagi, głową potrząsał, ale natręctwu obronić się nie mogąc, posunął się ku koniowi. W jednéj chwili oba byli na siodłach, a że książę się ociągał, niemiec pochwycił konia jego za uzdę i puścił się co żywiéj ku rzece.
Tymczasem jak groźba, trąbka Mieszka odzywała się za niemi, w głosie jéj nawet brzmiały gniew i zniecierpliwienie. Udało się jednak Wichfriedowi Kaźmierza w gąszcze uprowadzić. Niedozwaląjąc mu spocząć, na oślep z nim darł się w las coraz głębiéj. Nasłuchiwał tylko czy trąbienie oddala się i słabnie.
Książę jechał spokojny, z twarzą pogodną na któréj wewnętrzna radość się malowała, co dla Wichfrieda niepojętém było.
— Sam Bóg to sprawił, — odezwał się ujechawszy kawał drogi — żeśmy się z bratem w téj puszczy sam na sam, oko w oko spotkali. Mie-