Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 215.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   211   —

szek będzie spokojniejszym, ja także. Powinien to czuć że mi zaufać może.
Wichfried nic nawet nie odpowiadając, co żywiéj w głąb lasu pędził, oglądając się i nadsłuchując.
— Nie odetchnę — zawołał po przestanku długim — aż się jak najdaléj od księcia znajdziemy. Gdyby nie ja, miłościwy panie, bylibyśmy w jego mocy i niewoli.
Gdybym, Boże mi odpuść, nie skłamał — dodał niemiec trochę samochwalczo, rad że podstęp udał mu się tak szczęśliwie — gdybym nie nastraszył, wzięli by nas!
— I to pewna, — przerwał Kaźmierz wesoło, — że gdyby nas wzięli, byliby musieli nas nakarmić, tymczasem dla twojego strachu aniśmy mieli możność spytać, gdzie my jesteśmy, ani wiemy gdzie się obrócić, a głód przyznam ci się dokucza straszliwie.
— No, lepszy głód niż łyka — odparł Wichfried — a Bóg łaskaw, do wieczora rada się na to jakaś znajdzie.
Proroctwo to nie rychło się jednak ziściło. Pośpiesznym krokiem jadąc, do zmierzchu nie natrafili na żadną utartą drogę, ani na osadę, ni na człowieka. Już mrok padał, a strach coraz większy ogarniał Wichfrieda, gdy w dolinie u skraju boru ukazała się chata, otoczona płotami, z któréj dymnika siny słup się dobywał.