Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 224.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   220   —

— Ta! ta! ta! — przerwał stary — nie domyślą się! Zwąchają podwikę, choć zbroją okrytą!
Im więcéj wojewoda Szczepan okazywał bojaźni, tém Dorota więcéj się tém zabawiać zdawała. Śmiała mu się w oczy.
— Idźże sobie panie wojewodo do swoich — rzekła — ja wiem co zrobię. Bywaj zdrowy, ja cię już na oczy widzieć nie chcę. Ruszaj do staréj żonki pomarszczonéj, koło niéj od biskupa będziesz bezpieczny!
Wskazała na drzwi namiotu. Szczepan stał walcząc z sobą, ale obawa przemogła nad namiętnością, milczał, Dorota kończyła.
— Darmom na stare pruchno rachowała! Jutro ruszę wprost do Sandomirza do księcia, i oddam mu się w opiekę. Ten mnie nie odpędzi, jak wy! Kaźmierz piękny, dobry i biskupa się nie ulęknie!
— Książe żonaty! — mruknął wojewoda.
— A ty nie? — śmiała się wdowa. — Przeto pięknéj się niewiasty nie wzdraga!
Pokazała mu znów na drzwi.
— Idźcie patrzeć czy biskup nie jedzie z panem Bogiem!
Wojewoda radby był znalazł jakiś środek między zupełném rozstaniem, a bezpieczeństwem swem w téj chwili, ale wdowa mówić już z nim nie chciała. Zawołała koniuszego stojącego pod namiotem, aby z niéj kaftan zdejmował.