Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 014.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   10   —

stał jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi.
Z ciszy głębokiéj, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia, chór ten poczęty przez muszki drobne skrzydły dzięcznemi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem ich i szumem rannéj lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca Bożego.
A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki. Kamienie nawet omszone zdawały się potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś niebiańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się nie czuło czém była, a poiło tylko błogością jaką z sobą niosła.
Mięszały się w niéj oddechy pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonéj ziemi, parujących źródeł, unoszącéj się w powietrzu rosy i traw młodych i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć że się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki zwrocone twarzą ozłoconą ku niemu, zwiastując go rozpostartemi skrzydły, sunęły się chmury rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem pana, i mgły się rozpływały jak