Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 017.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   13   —

bo patrzeć i wypatrzeć oczy — nikt jéj nie rozumiał.
Długo się na nią oglądając potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.
I oto tego poranku, ktoby był widził Jagnę, jak z pod strzechy się zawczasu wyrwawszy, nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka, i stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy, zdumiałby się pięknéj dziewce, nierozumiejąc co ją zbudziło i co ją pędziło.
Stała tak już dobrą chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jéj lip, świeżo rozpękniętych — stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.
Co ona tam widziała i na co patrzała, dla czego się zerwała tak rano? nikt z domowników nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknéj dziewczyny, któréj ojciec na wszystko pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła co się jéj zamarzyło, mówiono, nie zawsze to coby młodemu przystało dziewczęciu, ale Scibor syna nie mając dozwalał jéj być taką jaką chciała. Chowało się to po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a że w żyłach jéj jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak co nie zna ino to co mu słońce; wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.