Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 067.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   63   —

a no niechce. Zalecało się wielu, a ta dzika koza pana nad sobą cierpieć nie chce.
— Przecież prędzéj, późniéj ktoś ją weźmie — odparł Stach.
Scibor westchnął.
— Jeżeli się ona wziąć da komu!
Mówili jeszcze, gdy drzwi się otworzyły znowu i stara sługa, a za nią dziewczęta jednako poodziewane chędogo, poczęły iść misy niosąc, dzbany i ręczniki, a wszystko co do jedzenia było potrzebne.
Ścibor nie wstawał, więc mu ławę przystawiono tak do nizkiego łoża, aby mógł na niéj wygodnie pożywać. Resztę mis i dzbanów porozstawiano na stole, a Jagna pierwsza dając znak ręką gościowi aby usiadł, miejsce zabrała.
Znak ten łaski mocno zdziwił Ścibora, nie mógł strzymać, aby uśmiechem córce nie okazać, jak był rad jéj postanowieniu. Zrozumiawszy to piękna Jagna, pogardliwie podniosła usteczka, tymczasem rączki myjąc i ręcznikiem je ocierając, co téż i Stach, wedle zwyczaju ówczesnego zrobić musiał.
Siedli na przeciw siebie, gość na nią jak w tęczę patrzał. Dziewki takiéj jako żyw nie widział, bo pod te czasy mało było podobnych; niewiasty słuchały, nie rozkazywały, a choć która władzę miała, kryła się z nią jak ze zbrodnią. I nie mówiły one wiele z obcemi, oczyma wię-