Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 074.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   70   —

weźmie, a da mu się raz posłuch i przewód, nie będzie od niego spokoju.
Stary podsłuchawszy to, aż się rzucił.
— Jagno ty, sokolicho drapieżna! — zawołał do niéj, ty byś ciągle wojowała! Tobie się było mężem rodzić, idź do swéj izby! Ja spokój mieć chcę, niechaj go wpuszczą, niech nakarmią, ktoby kolwiek był, ugłaskać go lepiéj.
Oburzone dziewczę, posłyszawszy ten rozkaz, rzuciło się, jakby chciało mu opierać, potém spojrzało na Stacha, pomyślało, i na ojca z wymówką popatrzywszy milczącą, wybiegło precz, trzaskając drzwiami.
— Stachu mój! — odezwał się Scibor głosem słabym, — opatrzność cię tu dziś nadała. Choć obcy, idź proszę, każ im wrota otworzyć, przyprowadź go tu, juści z nim radę damy. Zadzierać się nie chcę.
Stach się trochę zawahał.
— Idź, idź, — powtórzył Scibor. — Wrzasku nie znoszę, trzeba skończyć z niemi, puść go tu do mnie i sam z nim powracaj.
Nie było sposobu opierać się staremu, choć Stach wolałby był dziewczyny posłuchać i Kietlicza tego za bramą zostawić, musiał spełnić rozkaz starego, który więcéj już nie mówiąc, rękami dawał mu znaki aby pośpieszał, bo gwar i wrzawa coraz rosły.
Wyszedł więc. W podwórzach wszystko co