Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 080.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   76   —

dzieć nie mógł. Zmierzył stojącego przed sobą oczyma raz jeszcze i Stachowi ręką dał znak.
— Dać mu co chce! na gwałt rady nie ma, i niechaj mi idzie ztąd!
Jakby nierozumiejąc tego, Kietlicz się nie ruszał. Spojrzał po izbie, zobaczył na stole pozostałe misy i dzbany, nie pytając przystąpił ku nim, nalał sobie kubek i wychylił go chciwie.
Niegościnnie przyjęty, niezważając na to że mu precz iść kazano, na ławę się rzucił. Milczenie groźne trwało chwilę. Drzwi stały otworem, za niemi włodarz Scibora Domuch, czekał na rozkazy drżący. Stary się ku niemu zwrócił.
— Domuch! dawaj im co chcą, niech żrą i idą ztąd! Przewód nakazać zaraz. Słyszysz! Wojować z niemi nie będę, niech mi długo na karku nie ciężą i idą precz zkąd przyszli! Ze dworu przewód wybrać dla pośpiechu, bo do wsi daleko, a tam już ludzi porozpędzać musieli.
— Spędzić mi ich na powrót zaraz — krzyknął Kietlicz, — żeby mi te psy w oczach moich chłostę wzięły!
Scibor twarz ku niemu zwrócił.
— Tego nie będzie — rzekł — tego nie dam! Czyń sobie co chcesz. Masz swój przewód i strawę, ruszajże jakoś przyszedł.
W głosie starca było coś nakazującego, groźnego, czemu się oprzéć było trudno. Kietlicz się