Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 089.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   85   —

jów łając wściekle odjeżdżających, którzy im zdala pięści pokazywali. Kilka kamieni nawet świsnęło w powietrzu za odjeżdżającemi i padło na gościńcu.
W téjże chwili otwarły się drzwi dworu i Jagna z włosami rozpuszczonemi, z załamanemi rękami, z bezsilnemi łzami na gniewem zarumienionych policzkach, wypadła trzymając toporek w ręku. Dłużéj by już była wytrzymać nie mogła.
Postawszy chwilę na progu, zawróciła do ojca. Scibor leżał oburącz głowę trzymając w dłoniach, podniósł ku niéj wejrzenie i uląkł się wyrazu jaki na jéj twarzy zobaczył.
— Jagno! Jagno ty moja! nie złość się nadaremnie, nie było na to rady! Stacha wzięto, słyszę, ale temu się nic nie stanie.
Ruszyła ramionami wzgardliwie.
— O Stacha tego mi nie chodzi, — zawołała — nie byłby mężczyzna żeby sobie nie dał rady, ale ty ojcze! ty! po coś im otwierać kazał? aby nam srom uczynili!
— Dziecko moje, — odparł Scibor — stary jestem, stary i niedołężny, gródka bronić nie mogłem, nie było czém.. Jutro by go Mieczysławowi najechali. Nastały takie czasy, dożyliśmy! głowę trzeba spuściwszy, uszy położywszy słuchać.
Jagna ręce sobie wyłamywała.
— A! nie! nie — wołała rzucając się — tak nie będzie, nie może być, ziemianie mu się nie