Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 100.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   96   —

dając przypatrywać sobie, jakby chciała bystrego wzroku wojewody uniknąć. Ten, jakby na przekorę. Kietlicza słuchając, oczyma ciągle szedł za jego taborem.
— A zkądżeby — mówił urzędnik, — ze służby pańskiéj. Człowiek wiernie chcąc panu służyć, niema dnia i nocy spokojnéj. Wszystko się za nieboszczyka Bolka tak porozpuszczało, że teraz siłą i mocą trzeba posłuch wprowadzać, bo nikogo ludzie znać nie chcą.
— Nikogo znać nie chcą! hę! nikogo! — powtórzył obojętnie wojewoda.
— Bez grozy ładu nie będzie — dodał Kietlicz.
— Groza! groza! — mruknął wojewoda, tak że poznać było trudno czy ją pochwalał czy ganił.
Kietlicz nadrabiał pozorną wesołością, chcąc ukryć zakłopotanie. Stał tak jakby rozrosłemi swemi plecami zakrywać chciał wozy i jeńców, ale wzrok Pobożanina sięgał w bok i zdawał się ciekawie rozpatrywać w tych skutkach grozy, o któréj słuchał.
— O! o! — zawołał — a to co! Widać żeście po drodze i łowy sprawiali, a niedźwiedzia tęgiego położyli!
— Ja? uchowaj Boże! — odparł Kietlicz żywo, gdziebym miał czas na zabawę. W prawa łowów książęcych się nie wdzieram, nie śmiałbym takiéj — pańskiéj zwierzyny tknąć!