Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 101.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   97   —

— Hę? — spytał wojewoda — poglądając mu w oczy.
— Oto ten, co go związanego prowadzą, zuchwały człek, — odezwał się Kietlicz wskazując na jeńca swego; oto ten, pod pozorem, że mu bestja barcie i pola psuła, samowolnie ubił książęcego niedźwiedzia. To ujść nie powinno bezkarnie!
— Bezkarnie! — powtórzył wojewoda! hm! bezkarnie! — W téj chwili oko jego padło na Staszka przejeżdżającego ze związanemi rękami. Uderzyła go znać rycerska postawa człowieka.
— A cóżto za winowajca? — spytał wskazując nań, bo jadący jakby naumyślnie zwolnił kroku, i spoglądał ku wojewodzie.
— E! ten! to, nic jest! — rzekł Kietlicz. — Sprawa inna. Jest tych spraw do licha, gdzie się potkniesz. Ten mi się śmiał opierać, urzędnikowi pańskiemu. Do tego już teraz przyszło że lada ziemianin, ot taki jak ten, niechce znać ani księcia, ani tych co są z jego ramienia wysadzeni!
— Wysadzeni! — wtórował wojewoda. — ale cóżto było? gdzie?
— A, mała rzecz zaprawdę, — odparł Kietlicz ręką rzucając — niema o czém opowiadać.
— Ciekawym — rzekł wojewoda. — Cóżto było? co?
— Wjechałem jakoś na Sandomierskie ziemie,