Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 110.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   106   —

ność nocna. Wszyscy więc razem cofnęli się z koni nie zsiadając ku wrotom, w których straż wprawdzie stała, ale ucieczki choć probować było można. Stachowi się uśmiechała ta myśl dziwnie.
Żegieć milcząc ruszył przodem, starając się przemknąć jak najciszéj, wszyscy ciągnęli za nim. Stach jeden oglądał się czy nie gonią.
Nie było widać nikogo, słyszeli tylko hałas za sobą i krzyki a nawoływania tych co więźniów do szop pędzili, a śmiechy czeladzi co jeszcze się niedźwiedziem ubitym zabawiała, ustawiając go przy wozie.
Cofając się tak bez przeszkody Stach dostał się pod kościół, zdjął czapkę i przeżegnał się. Przed nim widać już było wielkie wrota zamkowe zaparte i straż z żelezcami na drągach, która około nich się przechadzała. W ciemności rozeznać ludzi, twarzy, nawet stroju było trudno. Żegieć na to pono rachował, i nie wiele myśląc zuchwale wprost na wrota już jechał, sam przodem. Dotarł aż do straży, a tu półgłosem ale nakazująco wołać począł.
— Wrota! otwieraj! słyszysz! pańskie rozkazanie! wrota dawaj! héj! Sam, a prędzéj!
Stacha jakoś strach nie brał wcale, i o mało się ze śmiałości swojego koniucha nie rozśmiał na głos. Żegieć nakazywał natarczywie i groźno; a jak to najczęściéj bywa, że wielkie zuchwalstwo popłaca, strażnicy rozespani posłyszawszy