Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   108   —

Ucieczka się tak powiodła niespodzianie jakby na nią z umysłu przyzwolono; Stach był nawet tego przekonania, że nie wiedząc co z nim robić, a innych mając dosyć, dali im wolę. Jednakże nie bardzo się na to spuszczać było można, pogoń mogła wynijść po obliczeniu się więźniów, uchodzić trzeba było co najrychléj z drogi i goscińca, a wpadłszy na miasto i przedmieścia szukać sobie gdziekolwiek tymczasowéj gospody, bo konie były zmęczone. Stach bywał często w Krakowie, ale poufaléj znajomego nikogo tu tak dalece nie miał, do kogoby się o przytułek mógł zgłosić. Szukał próżno po głowie.
Ruszyli więc z Wawelu na oślep, pomijając ledwo większe ulice, w najciaśniéjsze opłotki i ogrody, nie oglądając na resztę ludzi, która za panem i Żegciem jak mogła podążała. O nich się frasować nie mieli potrzeby, bo czeladź była młoda, żwawa i roztropna, po drodze się więc pogubić nie mogła i rady by sobie dała zawsze.
Noc była późna i ciemna, na wypogodzoném niebie iskrzyły się gwiazdy, a rąbek jeden ku wschodowi już jakby odblaskiem zbliżającego się dnia bieleć zaczynał.
W uliczkach wązkich, któremi się przeciskali spało wszystko, okiennice były pozasuwane, światła pogaszone, grobowa cisza panowała przerywana tylko śpiewem słowików, które zawodziły pieśni po gęstych krzewach ogrodów i pianiem