Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 188.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   184   —

kłon mu oddając. Tuż za nim uśmiechnięty, wśliznął się Mierzwa po cichu. Nigdy go idącego słychać nie było, chód miał miękki i ostrożny.
— Spodziewam się — odezwał do Kietlicza, iż z dzisiéjszych sądów miłość wasza będzie rada!
Spojrzał ku niemu, Kietlicz miał twarz posępną, skinął tylko obojętnie głową. — Juchim milczał ściągając swe rupiecie do wyjścia. Nikt się już odzywać nie śmiał, czekając aż nachmurzony pan przemówić raczy.
— Tak, wszystko to dobre — rzekł w końcu, ale to początek dopiéro, ani księży ani ziemian jeszcześmy nie nastraszyli i nie złamali. Nie trwożą się a burzą. Źle mi to jakoś wygląda!
Książe w nic wierzyć nie chce, a ja czuję że oni się już na nas zmawiają.
Mierzwa kościste swe, chude ręce podniósł do góry.
— O! o! czyżby śmieli! — zawołał — a któżby się na to ważył. Jestli na kogo podejrzenie? dajcie go tylko w ręce moje, znajdziemy winę i posadziemy tam gdzie ciało z niego kawałkami opadać będzie.
Kietlicz popatrzał nań z politowaniem.
— Myślicie że to łatwo dać wam w ręce tych których ja podejrzewam? — począł szydersko — hę? dać wam Wojewodę Szczepana, Biskupa Gedkę i wszystkich tych niecnotów co się kręcą około księcia Kaźmierza, jemu dworują, jego pod niebiosa wynoszą, aby naszego pana zohydzili?