Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 226.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   222   —

przypasać, konia podprowadzać, aby nie mieszkając jechał.
Stary gniewał się, opierał, modlił prosząc do jutrzejszego ranka, nie pomogło nic. Dorota rozkazywała, słuchać musiał. Co się tam przekleństw posypało po cichu, zliczyć nie można.
Kazano na kilkoro stai przodem jechać posłańcowi biskupiemu, a otrzeźwiony już Wojewoda, rad nie rad, konia dosiadł i kazawszy go przez las i wąwozy w ręku wieźć przy łuczywach, niepożegnany prawie, ruszył nocą już ku Krakowu.
Po kilku dniach ciepłych, jak na biedę od Tatrów ciągnęła burza, chmury ciemne waliły, błyskało zdala strasznie i nimby Wojewoda do miasta się dostał, ulewa się obiecywała. Jechać przeto musiał, gniew mu siły dodawał i gorącości młodzieńczéj. Ochłonął rychło z miłosnych zapałów i sam już je teraz sobie wyrzucał, sromając się po czasie.
Nadciągnęła nawałnica, pioruny zaczynały trzaskać w okoliczne drzewa, gdy po utrapionéj téj wędrówce nocnéj Wojewoda stanął na dworcu Biskupim. Było późno, ale się jeszcze u Gedki świeciło, bo czekał na Wojewodę, modlił się i sen go niebrał. Właśnie kończył pacierze gdy Szczepana mu oznajmiono.
Wyszedł kapłan z surową twarzą przeciwko niemu, ale że obcy ludzie byli przytomni w pierw-