Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 228.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   224   —

zetrzeć chciał ślady myśli i westchnął głęboko, bijąc się w piersi.
— Bracie kochany, — mówił Gedko — ty i ja stojemy na straży poczciwości ziemi téj — cóż będzie gdy ta straż sama jawno grzeszną się stanie? gdy sól ziemi téj zwietrzeje?
Małym jest grzech jeden, ale jak plugawy robak mnoży się on w tysiące. Nie swój tylko grzech ale zrodzone z niego mieć będziesz na swém sumieniu, a ja wasze wszystkie, jeżeli im pobłażę...
Powietrze to którém na biskupstwie oddychał, zdało się odczyniać na niego, Wojewoda upokorzony, ciągle się bił w piersi i stękał...
— Ojcze mój — wyjęknął — winienem, ale poprawę obiecuję.
— Nie dosyć jéj chcieć — zawołał Biskup — trzeba na nią pracować. Znasz słabość swą, uciekaj od tego co ją sprowadza. Nie idź tam gdzie upadasz! Bracie mój! bracie! — dodał coraz silniéj — ty mi zakrwawiasz serce, ja cię kocham a muszę ci być sędzią i katem, bobym z tobą winę dzielił.
Gdy nie pomoże nic, świecę wezmę i rzucę i wyklnę cię, do kościoła nie puszczę, z miasta znowu wydzwonię.
Wojewoda po rękach go całował.
— Ojczulku — rzekł — nie będę. Niech licho porwie tego szatana niewiastę, urok rzuciła na