Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 241.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   237   —

remu się dostać chcieli. Przesuwali się więc bezpiecznie pomiędzy płotami, nikogo nie spotykając i już ostatnie chaty w ogrodach pominęli, gdy Żegieć pod niebo już się rozjaśniające spojrzawszy, zamruczał.
— A no, paneczku — patrzcie tam jacyś konni stoją na drodze!
Było to w miejscu gdzie zarośla się i pojedyńcze drzewa nad gościńcem tak uszykowały, że je łacno z dala bodaj za ludzi wziąć było można.
Stach się rozśmiał.
— U stracha wielkie oczy? Co ci w głowie? — rzekł — krzaki stoją nade drogą.
— A no się ruszają — odparł Żegieć.
— Bo wiatr gałęźmi miota.
— Wiatru ani czuć.
— Bośmy tu zakryci — rzekł Stach.
— A no, ludzie! — powtórzył Żegieć.
— Drzewa! — uparł się Stach.
Podjeżdżali tak ku temu strachowi puściwszy konie kłusem, gdy niespodzianie wcale nagle coś z krzaków ruszyło się i, nim się Stach miał czas wziąć do miecza, ujrzał się ściśniętym przez zbrojnych, z których jeden przypadłszy doń za piersi go pochwycił.
Drugi ręce mu porwał i w tył wykręcił. — Z blizka poznać mógł jednookiego Berezę.
Żegieć probował się bronić, drudzy téż oszcze-