Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 264.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   260   —

znają mnie jeszcze — krwi potrzeba aby postrach był.
— Miłościwy panie — przerwał raz jeszcze Kietlicz, — ziemiaństwo nastraszyć dość, a lepiéj go nie drażnić. Silni są.
— I jam nie słaby — odparł książe odwracając się do niego. Nie straszyć ich próżno ale wydziesiątkować trzeba. Biskupa jednego stanie aby reszta milczała, ziemian pobrać więcéj. — Ha! słali już do Kaźmierza, — dodał uśmiechając się gniewnie. — Do Kaźmierza! Nie juści w niego ufają i za jego przyzwoleniem to czynią? Nie — nie.
Oni go chcą wziąć, ale się im nie da. W Sandomierzu zawsze stek tych co odemnie stronią. Biskupi tam ciągną, opatów i klechów pełno — klasztor czy szkoła ten dwór jego, a w rzeczy to jaskinia łotrów.
Tylko nie zmogą Kaźmierza, bojaźliwy jest, miękki, przeciw mnie się nie ośmieli, bo zna żem nie na jego siły!
Kietlicz ani przeczył, ni potwierdzał.
— Kogo słali do Kaźmierza? — zapytał.
— Ziemianie u Leszczyca zebrani, którzy niemal co noc się tam zjeżdżają, małego człeczka wybrali. Czeladź podsłuchała i doniosła. Ten już siedzi.
— Drugiego znajdą — dodał Mieszek. — Zabrać ich wszystkich z Leszczycem, do nogi.