niema na świecie i daj Boże by nie było. Chodzi żywy człek, to ja go widzę trupem, śmieje się baba, mnie się zda jakby płakała, wraca wesele, u mnie w oczach pogrzeb... niosą do chrztu dziecko, wydaje mi się że zbójca jedzie...
Kumkodesz się rozśmiał.
— Toć ci ojciec nasz zawsze mówi, módl się — rzekł — zbywając się natręta.
— Jak mogę to się modlę! — westchnął Hebda — i wysuwając z podartego rękawa dyscyplinę pokazał ją klerykowi. I modlę się i biję się do krwi. Myślicie że boli? Gdzie tam... jakby mnie kto głaskał. Taką mam psią naturę i już z nią zdechnę.
— Nie zdychaj a staraj się umrzeć po chrześciańsku — odparł Kumkodesz.
— Umrzeć to nic, ojczaszku — umrzeć ja potrafię, ale żyć to sztuka! Szatani chodzą koło mnie! Co ja ich widzę! w ulicy, w kątach, po domach, na drzewach. Jeden na kominie siedzi jak na koniu, drugi na ożogu jedzie, inny wojewodę pod rękę prowadzi...
Zamilkł nagle, bo Kumkodesz na wspomnienie szatana, żegnać się zaczął.
Wlókł się jednak za nim aż do wrót biskupiego dworca.
— Ojczaszku — rzekł — gdy się ku nim zbliżyli — prośbeczkę mam do ciebie!
Kleryk się odwrócił.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/066
Ta strona została uwierzytelniona.