Strona:PL JI Kraszewski Jeden z wielu 3.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

obchodziła się z nim prawie jak z dzieckiem, które potrzebuje aby nad niém czuwano.
Ponieważ okazało się ze wzmianki przypadkowéj, iż państwo oboje mieli zrana jechać z odwiedzinami, pożegnałem ich natychmiast.
Kilka lat upłynęło, a mnie losy wyrzuciły na brzeg obcy; zapomniałem o panu Floryanie; gdy przyszedłszy zjeść obiad w restauracyi skromnéj w Wiedniu i zabrawszy miejsce u stołu oblężonego hofratkami i mundurami starych wojskowych, spostrzegłem nieopodal twarz, która mi się dziwnie znajomą wydała.
Było w niéj coś, co mi przeszłość przypominało. Twarz podobną była do twarzy Floryana, lecz nieznajomy miał brodę szpakowatą, któréj Floryan nigdy nie nosił.
Przypatrzywszy mu się lepiéj, nie mogłem wątpić, to był Floryan, ale tak zadumany, roztargniony, zbiedzony jakiś, że mnie nie spostrzegł ani poznał. Wahałem się gdy przyszło do końca obiadu i cygara, czy mu się mam przypomnieć.
Strój równie jak fizyonomia zdradzały jeżeli nie ruinę, to przynajmniéj znacznie obniżony stopień dobrobytu. Wedle dawnéj skali, Floryan powinien był jeść u Sachera.
Nim się namyśliłem mu narzucić, zbliżył się nagle i podał mi rękę.
— A! cóż ty tu robisz? — zawołał.
— Ja? — odparłem, uśmiechając się. — Mnie gdziekolwiek spotkasz nie powinieneś się dziwić, jestem bezdomnym, a więc włóczyć się muszę, ale ty?
Floryan wlepił oczy we mnie.
— Jakto? — zapytał — nie wiesz, co mnie spotkało?
— Nic a nic.
Potrząsnął głową smutnie, ale z pewną rezygnacyą.
— Nie widzieliśmy się dawno... prawda!
— Od czasu ceramiki — szepnąłem nieśmiało.
— Ceramiki! — podchwycił — a i to były jeszcze dobre, świetne czasy; od téj pory bardzo się wiele zmieniło... Naprzód, straciłem żonę. Nie mieliśmy dzieci; zlikwidowawszy więc mienie, zostałem z bardzo szczupłym funduszem. Założyłem ze spólnikiem fabrykę krochmalu; potem miałem udział w fabryce machin gospodarskich. Padałem wszędzie ofiarą.
— A teraz? — spytałem, nie chcąc przeciągać smutnych zwierzeń.
— Teść mój dawny, nie mogę na niego narzekać, dobry dosyć człowiek jak na bankiera, wyrobił mi tu miejsce, także w banku... Egzystencya nie świetna ale znośna.
I z gorzkim uśmiechem dodał:
— Gdybym nie grał na giełdzie — i nie przegrywał!
Wtem wstał i podniósł się nagle, przymuszając do wesołości.
— Ale kiedyś przecież los się prześladowaniem zmęczy...
Podał mi rękę i wyszedł.
Nie widzieliśmy się więcéj. Nie słyszałem o nim od nikogo.
Przepadł, wtrącony w przepaść słabą wolą, która ciągnęła go jak kamień u szyi ciągnie na dno wodne topielca.
Florek był jednym z tysięcy ludzi tak jak on zdolnych i tak jak on zmarnowanych.