mniéj, professorów też ubywa... i tylko co nie widać, jak trawa w budynkach porośnie...
Westchnął stary.
— Któż z ojców jest?
— Już pewnie nie ma tych, których jegomość znać mogłeś, prócz może starego księdza Olszowskiego.
— Tak! tegom znał... Jakże mu dziś jest?
— Jemu? no! niczego, on tu dostał probostwo...
Stary chciał więcéj mówić, ale nagle jakby sobie coś przypomniawszy umilkł.
— To pan sam z nim pogada pewnie, a on jegomości lepiéj rozpowie.
Smutno popatrzywszy jeszcze na walące się domki, które niegdyś tak wyglądały wesoło, podróżny kiwnął głową i wrócił na palcach do izby, w któréj spał chłopak. Zbliżył się podsłuchując oddechu, lekko przyłożył rękę do czoła dzieciny, próbując czy nie ma gorączki, i uspokoiwszy się siadł smutnie w nogach posłania, przypatrując się dziecku, którego twarz nawet we śnie wyrażała ból i znużenie.
Cicho począł się potém rozbierać i rzucił na pół tylko rozdziany na kul słomy, który sobie podesłać kazał. Ale mimo zmęczenia drogą oczy mu się nie zamknęły; pozostał na nim wyciągnięty z oczyma otwartemi jakby na czujnéj straży, zamyślony głęboko. Kilka razy dobywał różańca okręconego około ręki, niby poczynając
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.