szpary drzwi, przez otwieranie ich, a zawsze widząc twarz posępną, tragiczne ruchy, spostrzegając wejrzenia ogniste, dodawano, że musiał być wielce nieszczęśliwy. Podbudzona ciekawość wszakże niczém się więcéj nad przypuszczenia karmić nie mogła, bo ile razy niejaki Wyrwicz, który był tam najstarszym klucznikiem, próbował zawiązać rozmowę przynosząc różne wnioski mogące osłodzić dolę więźnia, zawsze go mrukliwém a krótkiém podziękowaniem zbywał Czokołd. Po ostatnich odwiedzinach, nie tracąc nadziei, że więzień nareszcie da się uchodzić, Wyrwicz przyszedł znowu, namawiając, żeby też przecie siennik na nowo wypchać, albo coś lepszego do jedzenia przynieść. Czokołd wysłuchał go tym razem cierpliwie, przypatrując mu się bardzo pilnie, postawie, twarzy, nawet ubraniu, gdyż go kilka razy ni z tego ni z owego obszedł dokoła.
Było to o mroku. Wyrwicz stał z kluczami w ręku, za oczyma więźnia chodząc gdy ten go oglądał, coś mu się to podejrzaném wydawało. A był człek niemłody, na jedną nogę z wypadku napadający nieco, stary wojskowy niegdyś, ale od czasu jak okaleczał, żył na tym łaskawym chlebie przy budzie, jak nazywał. Już tu w Warszawie i nie bardzo młodo ożenił się był i żył więcéj z akcydensów więziennych, niżeli z jurgeltu, który mu z własnéj kieszeni płacił marszałek.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/416
Ta strona została uwierzytelniona.